Rozdział II - „Ucieczka”
Wizyta mojej pierwszej miłości była kubłem zimnej wody,
zrozumiałam co stało się z ludnością Atlanty i w jakiej sytuacji się znalazłam.
Coraz częściej słyszałam ciche odgłosy drapiących w drzwi paznokci, dziwne
zgrzyty i delikatne pukania. Zombiaki wiedziały że jestem w domu i ukrywam się
na strychu, chciały za wszelką cenę dostać się do mojego domu, może czuły mój
zapach, a może widziały mnie tamtego feralnego dnia. Jednakże nie robiły nic by
szturmem dostać się do domu i rozerwać mnie na strzępy ..dziwne.
Niejednokrotnie
obserwowałam przez okno Martwych w ciszy snujących się po ulicy. Istoty
wydawały się być nieco uśpione i tylko dreptały wolno przed siebie co jakiś
czas stając bez ruchu i rozglądając się swoimi oczami o okropnie
zniekształconej tęczówce.
A co było w tym wszystkim bałaganie najgorsze ? Że większość
ze szwędających się istot kiedyś znałam i lubiłam ale pod inną- lepszą
postacią. Ciocia Betty która tak na prawdę nie była moją prawdziwą ciocią,
przychodziła do nas do domu ze świeżymi owocami i warzywami od czasu kiedy
skończyłam pięć lat. Szczególnie pokochała moją mamę, która przypominała Susan–
jej własną córkę która zmarła na białaczkę w wieku dwudziestu lat. Ciocia Betty
miała mały warzywniak z ekologiczną żywnością, całe osiedle robiło u niej
zakupy i chyba każdy bez wyjątku bardzo ją lubił. Właśnie żywiła się na
podjeździe mojego domu, ale nie warzywami. Pani Elizabeth- wredna sąsiadka
która całe dnie przesiadywała w oknie i narzekała na wszystkich mieszkańców nie
zasłużyła na los przekąski dla cioci Betty. Po paru godzinach po zrzędliwej
kobiecie pozostała tylko kupka dokładnie obgryzionych kości i nędzne strzępy
jej długiej falbaniastej sukienki którą ubierała w każdą niedzielę bez wyjątku.
Płakałam.. cóż innego mogłam zrobić ? Nie wiem jak długo
łkałam w stare futro które tłumiło moje szlochanie, bałam się nawet wydmuchać
nos by tylko nie zwrócić na siebie uwagi, doprawdy jakże ja byłam wtedy
bezradna. Płakałam nad utraconym życiem, młodością z której już nigdy nie
skorzystam i marzeniami których nigdy nie spełnię. Tamtego dnia kiedy zostałam
zaatakowana przez Dana już wiedziałam że moje życie się skończyło ,to dziwne
ale już wtedy wiedziałam że świat się nieodwracalnie zmienił.
Jednego dnia
wymknęłam się z bezpiecznego azylu na strychu i pozaciągałam rolety w całym domu,
na szczęście żaden z Martwych tego nie zauważył. Staranie przeszukałam cały dom
trzymając się jak najdalej od cuchnących powoli rozkładających się zwłok w
salonie i uzupełniłam zapasy jedzenia i wody które mogłyby wystarczyć mi na kilka
dni. Jednakże najbardziej dumna byłam ze szczególnego znaleziska którego
dokonałam w sypialni rodziców.
Wiedziałam że mój tata ma pozwolenie na broń, był
właścicielem nieźle prosperującego przedsiębiorstwa i przez wzgląd na nas i
nasze bezpieczeństwo zakupił rewolwer. Znalazłam go w srebrnej walizce ukrytej
na szafie. Nie wyobrażacie sobie mojego szczęścia gdy znalazłam gnata i kilka
niebezpiecznych przedmiotów mojego brata, oraz bagatela, dildo mojej mamy( no
wtedy nie byłam jakoś specjalnie szczęśliwa,raczej trochę zawstydzona).
Po tygodniu ukrywania się na strychu i przeszukaniu całego
domu uzbrojona byłam w dwa noże survivalowe i jeden myśliwski. Rewolwer taty i
pudełeczko naboi, kastet i miecz samurajski który wyjątkowo przypadł mi do
gustu. Wszystko byłoby super ekstra gdybym umiała chociaż posługiwać się jednym
z owych przedmiotów. Moje racje żywnościowe zmniejszały się drastycznie każdego
dnia i wiedziałam że kiedyś będę musiała wyjść po uzupełnienie zapasów.
Siedząc skulona na futrze i czytając znalezione książki
zastanawiałam się co teraz.. Do cholery miałam tylko osiemnaście lat ! Moim
największym zmartwieniem powinien być wybór sukienki na imprezę urodzinową Jessie, która miała się odbyć w czerwcu, a nie to czy przeżyję najbliższy tydzień. Ale
największą ironią losu okazało się to, że znalazłam komiks o ZOMBIE ! No kurwa
!
Dni mijały mi w żółwim tempie, a ja zaczynałam głodować.
Zjadłam ostatnią paczkę sucharków jedenastego dnia od wybuchu tajemniczej
epidemii i zapiłam je resztkami waniliowej Coca-Coli ,gdy pod moim domem
znajdowało się ze trzydzieści Martwych w tym moja znajoma z klasy- Zoe Stevens.
Nigdy nie przepadałam za nadętą Zoe, zawsze uważała się za kogoś lepszego.
Sądziła że ładne ciuchy i ekstra dodatki zapewnią jej znajomych i szacunek w
szkole. Może i miała jakąś tam paczkę znajomych ale szacunku-absolutne zero.
Hmmm może dlatego że spała z całą drużyną koszykarską naszej szkoły? No nie mam
pojęcia..
Kiedyś pobiłam się z Zoe na próbie do przedstawienia, nasze kółko
teatralne wystawiało musical „Romeo i Julia”, o rolę głównej bohaterki
ubiegałam się ja i Stevens. Na przesłuchaniu do musicalu oblała mnie i moje
nowe spodnie sokiem pomidorowym. Pomimo jej usilnych starań ośmieszenia mnie
przed innymi uczniami i tak dostałam rolę którą chciałam, jednakże po castingu
i tak dostała w twarz. Zeo była nadętą puszczalską dziwką o sztucznych cyckach
i rozumie przeciętnego homo sapiensa. Patrząc na jej sine, okrwawione ciało wałęsające
się po okolicy naprawdę współczułam jej takiej egzystencji , pomimo tego że
zalazła mi za skórę i była okropna nie zasłużyła na taki los ..
W tamtej chwili byłam cholernie świadoma jednej rzeczy ,że
będę musiała wyjść z domu ,że nie jestem bezpieczna w miejscu które uznawałam za oazę spokoju i
gdzie spędziłam większość swojego życia. Powoli zaczynałam się pakować do
starego plecaka mojego brata którego znalazłam gdzieś w stercie nieużywanych
ubrań na strychu. Latarka, komplet baterii, broń , rozładowany telefon ,termos z
wodą , trzy sztuki czystej bielizny, wygodne jeansy i bluza z kapturem,
rodzinne zdjęcie oraz paczka podpasek i środki czystości były całym moim majątkiem z którym miałam
opuścić dom. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo wtedy płakałam..
Gdy siedziałam na strychu myślałam nad tym gdzie się udać i
pewnego dnia olśniło mnie. Dziadek William ! Dziadek William po śmierci babci
Ann nieco zdziwaczał i zerwał kontakty z całą rodziną po nieudanym święcie
dziękczynienia na którym wszyscy ze wszystkimi się pokłócili. Mieszkał on
jakieś 30 km od Atlanty w małym domku w Oak Town, jeżeli ktoś miałby tam
przetrwać to z pewnością on. Nie znam mężczyzny równie upartego i denerwującego
jak mój dziadek, od lat zajmował się kłusownictwem, a w jego domu na każdej
możliwej ścianie wisiały przerażające, wypchane trofea zwierząt a po kątach
walały się puste butelki po najtańszym winku i sterty cygar.
Stałam w całkowitej gotowości obserwując Zimnych pod moim
domem, teraz tylko czekałam na odpowiedni moment. Mijały godziny, burczenie w moim
brzuchu wydawało się być tak głośne że mogłoby zwabić martwych z całej Atlanty
i okolic, a mój pęcherz tak bardzo chciał zostać opróżniony że gdyby mógł mówić
to krzyczałby coś w stylu: „chcę na kibel”.
Przetarłam dłonią spoconą twarz i
ściskałam w prawej dłoni miecz którym chciałabym się w tamtej chwili
posługiwać. Niemal dostałam zawału gdy gdzieś z głębi miasta usłyszałam alarm
antywłamaniowy, pierwszy głośny dźwięk od tylu dni w całkowitej ciszy
niezmąconej nawet przez niewinne ćwierkanie ptaków.
Kilku Martwych spod mojego domu
węsząc i wydając z siebie coś w stylu „agggrrrrrhhh” nieco szybszym tempem niż
zwykle ruszyło w stronę wyjącego alarmu. Powoli zapadał zmrok kiedy po raz
ostatni zawiązałam dokładnie sznurówki swoim wygodnych botków i poprawiłam
pasek swojego plecaka ,ostatni raz żegnając się z domem i
ze wszystkimi związanymi z nim wspomnieniami szczęśliwej czteroosobowej
rodziny.
Zapięłam pod samą szyje swój czarny polar z uszami niedźwiadka na
kapturze ,wysmarowałam dokładnie usta truskawkowym błyszczykiem do ust i ostatni
raz w życiu zapłakałam. Tamtego dnia nie było na świecie bardziej
nieszczęśliwej osoby ode mnie. Stanęłam na palcach przy oknie by dojrzeć
większą grupkę zombiaków znikającą za zakrętem i na paluszkach zeszłam na dół,
już miałam wychodzić z domu gdy przypomniałam sobie o jednym bardzo ważnym
szczególe. Wróciłam do salonu i wyjęłam z szuflady młotek do mięsa po czym
każdą złotą rybkę z niewielkiego akwarium położyłam na blacie i skróciłam ich
cierpienie. Po co miały umierać z głodu pod moją nieobecność ? Szybka śmierć
była lepsza niż długie męczarnie ..
Ostatni raz omiotłam wzrokiem ukochaną kuchnię mamy, stary
skórzany fotel w którym tata spędzał popołudnia czytając gazety i oglądając
telewizor. Mały wełniany dywanik przed kominkiem na którym zawsze z Xawierem
układaliśmy puzzle i graliśmy w Srabble w zimowe wieczory. Zaciskałam mocno w
dłoni chropowatą rękojeść miecza i z wielkim strachem na twarzy obróciłam się na
pięcie po czym opuściłam dom tylnymi drzwiami które prowadziły do niewielkiego
ogrodu z huśtawkami i niewielką altanką. Przeszłam przez lekko zarośnięty
ogródek i uprzednio wyglądając przez żelazną bramkę upewniłam się że jestem
bezpieczna. Uchylając lekko skrzypiącą furtkę wyjęłam miecz z pochwy i
trzymając go w wyciągniętej przed siebie ręce szłam dziwnie zgarbiona. Nie
zastanawiałam się wtedy nad tym ale musiało to wyglądać bardzo zabawnie. Osiemnastoletnia
dziewczyna z mieczem samurajskim w dłoni, czerwonych ustach i polarze-misiu
przeciw całej hołocie Martwych z Atlanty. Teraz to aż wstyd się przyznać..
Nie zamykając za sobą furtki wyszłam na środek ulicy
rozglądając się dookoła tak szybko że aż zabolały mnie kręgi szyjne podbiegłam
do stojącej pod domem Suarezów czerwonej furgonetki. Ależ ja jestem głupia ! W
garażu przed moim domem stał nasz czarny Land Rover z kluczykami w środku, przecież
mogłam wsiąść do niego i odjechać z miasta jakimiś bocznymi drogami. Boże jaka ze mnie
I-DIO-TKA.
Pacnęłam się w czoło trochę za mocno i odwróciłam się w stronę domu nie
zauważając pana Suareza który wyłonił się z wnętrza furgonetki z obrzydliwym wytrzeszczem
i zakrwawioną twarzą i ruszył za mną tak cicho że nawet nie zwróciłam uwagi.
Wszystkie Łajzy spod mojego domu wydawały z siebie „Aggggrhhh” a pan
Suarez-nie.
Dobra, dobra to mnie nie usprawiedliwia, wiem powinnam mieć oczy
dookoła głowy, ale to był mój pierwszy raz poza domem i dlatego dałam się
dopaść meksykańskiego pochodzenia mężczyźnie obok altanki w której przeżywałam
stan pierwszego upojenia alkoholowego. Lekkim truchcikiem udałam się do ogrodu
i przystanęłam koło altany by poprawić wciąż rozwiązujące mi się buty i kątem
oka zauważyłam sąsiada który z wyciągniętymi rękoma i zdeformowanymi palcami
wydał z siebie „Aggggrhhh”. TEEEERAZ ? Jak już był na wyciągnięcie miecza dopiero
dał o sobie znać ?
W tamtej chwili nie myślałam trzeźwo, wyciągnęłam przed
siebie miecz i bardzo trzęsącą się ręką wbiłam ostrze w miejsce gdzie
znajdowało się serce. Ku mojemu zdziwieniu pan Suarez wciąż napierał na mnie
pomimo że z każdym jego ruchem ostrze co raz głębiej i głębiej się w niego zatapiały.
Głupiutka ja nie wiedziałam wtedy że Łajzę może zabić tylko cios lub strzał w
głowę..
Stojąc jak słup soli i nie wiedząc co robić kopnęłam w
krocze pana Suareza co również zbytnio nie za działało. Przecież cios w TO
miejsce powinien zwalić go na nogi, spowodować falę bólu ,a tu nic. Nie powiem
że nie, ale w tamtej chwili nieco się zirytowałam i kopniakiem zdjęłam zombiaka
z ostrza po czym zaczęłam nawalać w jego głowę raz za razem aż wypłynęło z niej
coś co musiało być mózgiem. Krzywiąc się hamowałam falę rzygów obrzydzenia i
noo ..zwymiotowałam. Cóż się dziwić, nie codziennie człowiek morduje mieczem
samurajskim swojego sąsiada w swoim ogródku.
Po fali wymiocin otarłam buzie
wierzchem dłoni i na miękkich nogach udałam się do garażu w którym zgodnie z
oczekiwaniami stało auto mojego taty. W ciszy otworzyłam drzwi garażowe i
uprzednio sprawdzając czy nie ma nikogo na tylnim siedzeniu dokładnie zamknęłam
drzwi od środka i odpaliłam silnik. Tak jak myślałam, Łajzy które nie zostały
zwabione alarmem dochodzącym z miasta z niemałym zainteresowaniem wyszły mi naprzeciw.
Ahhhhh z jaką bezbożną rozkoszą przejechałam po Zoe Stevens.. Dobra wiem że to
nie było dobre.. ona po prostu weszła mi pod auto i tak wyszło..
Zapięłam pasy bezpieczeństwa i wyjechałam na drogę dziękując
Bogu że mieszkam na przedmieściach.Ani mi się śniło jechać do centrum,nawet nie chciałam wiedzieć co tam musiało się dziać. Zaszokowana oglądałam miejsce rzezi która dokonała się przed kilkunastoma
dniami, mój słaby żołądek znów dał o sobie znać lecz dzielnie walczyłam z
rosnącą chęcią puszczenia pawia.
Widziałam rozszarpane ciała dzieci i kobiet, martwe
psy i taranujące mi drogę porzucone samochody które mijałam wjeżdżając na chodniki,
oczywiście przez całą drogę towarzyszyły mi Łajzy. Z zieloną i spoconą twarzą
minęłam znak z przekreśloną nazwą miasta. Opuściłam Atlantę..