środa, 24 grudnia 2014

Rozdział II - „Ucieczka”

   Wizyta mojej pierwszej miłości była kubłem zimnej wody, zrozumiałam co stało się z ludnością Atlanty i w jakiej sytuacji się znalazłam. Coraz częściej słyszałam ciche odgłosy drapiących w drzwi paznokci, dziwne zgrzyty i delikatne pukania. Zombiaki wiedziały że jestem w domu i ukrywam się na strychu, chciały za wszelką cenę dostać się do mojego domu, może czuły mój zapach, a może widziały mnie tamtego feralnego dnia. Jednakże nie robiły nic by szturmem dostać się do domu i rozerwać mnie na strzępy ..dziwne. 

   Niejednokrotnie obserwowałam przez okno Martwych w ciszy snujących się po ulicy. Istoty wydawały się być nieco uśpione i tylko dreptały wolno przed siebie co jakiś czas stając bez ruchu i rozglądając się swoimi oczami o okropnie zniekształconej tęczówce.

   A co było w tym wszystkim bałaganie najgorsze ? Że większość ze szwędających się istot kiedyś znałam i lubiłam ale pod inną- lepszą postacią. Ciocia Betty która tak na prawdę nie była moją prawdziwą ciocią, przychodziła do nas do domu ze świeżymi owocami i warzywami od czasu kiedy skończyłam pięć lat. Szczególnie pokochała moją mamę, która przypominała Susan– jej własną córkę która zmarła na białaczkę w wieku dwudziestu lat. Ciocia Betty miała mały warzywniak z ekologiczną żywnością, całe osiedle robiło u niej zakupy i chyba każdy bez wyjątku bardzo ją lubił. Właśnie żywiła się na podjeździe mojego domu, ale nie warzywami. Pani Elizabeth- wredna sąsiadka która całe dnie przesiadywała w oknie i narzekała na wszystkich mieszkańców nie zasłużyła na los przekąski dla cioci Betty. Po paru godzinach po zrzędliwej kobiecie pozostała tylko kupka dokładnie obgryzionych kości i nędzne strzępy jej długiej falbaniastej sukienki którą ubierała w każdą niedzielę bez wyjątku.

   Płakałam.. cóż innego mogłam zrobić ? Nie wiem jak długo łkałam w stare futro które tłumiło moje szlochanie, bałam się nawet wydmuchać nos by tylko nie zwrócić na siebie uwagi, doprawdy jakże ja byłam wtedy bezradna. Płakałam nad utraconym życiem, młodością z której już nigdy nie skorzystam i marzeniami których nigdy nie spełnię. Tamtego dnia kiedy zostałam zaatakowana przez Dana już wiedziałam że moje życie się skończyło ,to dziwne ale już wtedy wiedziałam że świat się nieodwracalnie zmienił.

    Jednego dnia wymknęłam się z bezpiecznego azylu na strychu i pozaciągałam rolety w całym domu, na szczęście żaden z Martwych tego nie zauważył. Staranie przeszukałam cały dom trzymając się jak najdalej od cuchnących powoli rozkładających się zwłok w salonie i uzupełniłam zapasy jedzenia i wody które mogłyby wystarczyć mi na kilka dni. Jednakże najbardziej dumna byłam ze szczególnego znaleziska którego dokonałam w sypialni rodziców.

   Wiedziałam że mój tata ma pozwolenie na broń, był właścicielem nieźle prosperującego przedsiębiorstwa i przez wzgląd na nas i nasze bezpieczeństwo zakupił rewolwer. Znalazłam go w srebrnej walizce ukrytej na szafie. Nie wyobrażacie sobie mojego szczęścia gdy znalazłam gnata i kilka niebezpiecznych przedmiotów mojego brata, oraz bagatela, dildo mojej mamy( no wtedy nie byłam jakoś specjalnie szczęśliwa,raczej trochę zawstydzona).

   Po tygodniu ukrywania się na strychu i przeszukaniu całego domu uzbrojona byłam w dwa noże survivalowe i jeden myśliwski. Rewolwer taty i pudełeczko naboi, kastet i miecz samurajski który wyjątkowo przypadł mi do gustu. Wszystko byłoby super ekstra gdybym umiała chociaż posługiwać się jednym z owych przedmiotów. Moje racje żywnościowe zmniejszały się drastycznie każdego dnia i wiedziałam że kiedyś będę musiała wyjść po uzupełnienie zapasów.

   Siedząc skulona na futrze i czytając znalezione książki zastanawiałam się co teraz.. Do cholery miałam tylko osiemnaście lat ! Moim największym zmartwieniem powinien być wybór sukienki na imprezę urodzinową Jessie, która miała się odbyć w czerwcu, a nie to czy przeżyję najbliższy tydzień. Ale największą ironią losu okazało się to, że znalazłam komiks o ZOMBIE ! No kurwa !

   Dni mijały mi w żółwim tempie, a ja zaczynałam głodować. Zjadłam ostatnią paczkę sucharków jedenastego dnia od wybuchu tajemniczej epidemii i zapiłam je resztkami waniliowej Coca-Coli ,gdy pod moim domem znajdowało się ze trzydzieści Martwych w tym moja znajoma z klasy- Zoe Stevens. Nigdy nie przepadałam za nadętą Zoe, zawsze uważała się za kogoś lepszego. Sądziła że ładne ciuchy i ekstra dodatki zapewnią jej znajomych i szacunek w szkole. Może i miała jakąś tam paczkę znajomych ale szacunku-absolutne zero. Hmmm może dlatego że spała z całą drużyną koszykarską naszej szkoły? No nie mam pojęcia..

    Kiedyś pobiłam się z Zoe na próbie do przedstawienia, nasze kółko teatralne wystawiało musical „Romeo i Julia”, o rolę głównej bohaterki ubiegałam się ja i Stevens. Na przesłuchaniu do musicalu oblała mnie i moje nowe spodnie sokiem pomidorowym. Pomimo jej usilnych starań ośmieszenia mnie przed innymi uczniami i tak dostałam rolę którą chciałam, jednakże po castingu i tak dostała w twarz. Zeo była nadętą puszczalską dziwką o sztucznych cyckach i rozumie przeciętnego homo sapiensa. Patrząc na jej sine, okrwawione ciało wałęsające się po okolicy naprawdę współczułam jej takiej egzystencji , pomimo tego że zalazła mi za skórę i była okropna nie zasłużyła na taki los ..

   W tamtej chwili byłam cholernie świadoma jednej rzeczy ,że będę musiała wyjść z domu ,że nie jestem bezpieczna  w miejscu które uznawałam za oazę spokoju i gdzie spędziłam większość swojego życia. Powoli zaczynałam się pakować do starego plecaka mojego brata którego znalazłam gdzieś w stercie nieużywanych ubrań na strychu. Latarka, komplet baterii, broń , rozładowany telefon ,termos z wodą , trzy sztuki czystej bielizny, wygodne jeansy i bluza z kapturem, rodzinne zdjęcie oraz paczka podpasek i środki czystości były całym moim majątkiem z którym miałam opuścić dom. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo wtedy płakałam..

   Gdy siedziałam na strychu myślałam nad tym gdzie się udać i pewnego dnia olśniło mnie. Dziadek William ! Dziadek William po śmierci babci Ann nieco zdziwaczał i zerwał kontakty z całą rodziną po nieudanym święcie dziękczynienia na którym wszyscy ze wszystkimi się pokłócili. Mieszkał on jakieś 30 km od Atlanty w małym domku w Oak Town, jeżeli ktoś miałby tam przetrwać to z pewnością on. Nie znam mężczyzny równie upartego i denerwującego jak mój dziadek, od lat zajmował się kłusownictwem, a w jego domu na każdej możliwej ścianie wisiały przerażające, wypchane trofea zwierząt a po kątach walały się puste butelki po najtańszym winku i sterty cygar.

   Stałam w całkowitej gotowości obserwując Zimnych pod moim domem, teraz tylko czekałam na odpowiedni moment. Mijały godziny, burczenie w moim brzuchu wydawało się być tak głośne że mogłoby zwabić martwych z całej Atlanty i okolic, a mój pęcherz tak bardzo chciał zostać opróżniony że gdyby mógł mówić to krzyczałby coś w stylu: „chcę na kibel”. 

   Przetarłam dłonią spoconą twarz i ściskałam w prawej dłoni miecz którym chciałabym się w tamtej chwili posługiwać. Niemal dostałam zawału gdy gdzieś z głębi miasta usłyszałam alarm antywłamaniowy, pierwszy głośny dźwięk od tylu dni w całkowitej ciszy niezmąconej nawet przez niewinne ćwierkanie ptaków. 

   Kilku Martwych spod mojego domu węsząc i wydając z siebie coś w stylu „agggrrrrrhhh” nieco szybszym tempem niż zwykle ruszyło w stronę wyjącego alarmu. Powoli zapadał zmrok kiedy po raz ostatni zawiązałam dokładnie sznurówki swoim wygodnych botków i poprawiłam pasek swojego plecaka ,ostatni raz żegnając się z domem i ze wszystkimi związanymi z nim wspomnieniami szczęśliwej czteroosobowej rodziny. 

   Zapięłam pod samą szyje swój czarny polar z uszami niedźwiadka na kapturze ,wysmarowałam dokładnie usta truskawkowym błyszczykiem do ust i ostatni raz w życiu zapłakałam. Tamtego dnia nie było na świecie bardziej nieszczęśliwej osoby ode mnie. Stanęłam na palcach przy oknie by dojrzeć większą grupkę zombiaków znikającą za zakrętem i na paluszkach zeszłam na dół, już miałam wychodzić z domu gdy przypomniałam sobie o jednym bardzo ważnym szczególe. Wróciłam do salonu i wyjęłam z szuflady młotek do mięsa po czym każdą złotą rybkę z niewielkiego akwarium położyłam na blacie i skróciłam ich cierpienie. Po co miały umierać z głodu pod moją nieobecność ? Szybka śmierć była lepsza niż długie męczarnie ..

   Ostatni raz omiotłam wzrokiem ukochaną kuchnię mamy, stary skórzany fotel w którym tata spędzał popołudnia czytając gazety i oglądając telewizor. Mały wełniany dywanik przed kominkiem na którym zawsze z Xawierem układaliśmy puzzle i graliśmy w Srabble w zimowe wieczory. Zaciskałam mocno w dłoni chropowatą rękojeść miecza i z wielkim strachem na twarzy obróciłam się na pięcie po czym opuściłam dom tylnymi drzwiami które prowadziły do niewielkiego ogrodu z huśtawkami i niewielką altanką. Przeszłam przez lekko zarośnięty ogródek i uprzednio wyglądając przez żelazną bramkę upewniłam się że jestem bezpieczna. Uchylając lekko skrzypiącą furtkę wyjęłam miecz z pochwy i trzymając go w wyciągniętej przed siebie ręce szłam dziwnie zgarbiona. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym ale musiało to wyglądać bardzo zabawnie. Osiemnastoletnia dziewczyna z mieczem samurajskim w dłoni, czerwonych ustach i polarze-misiu przeciw całej hołocie Martwych z Atlanty. Teraz to aż wstyd się przyznać..

   Nie zamykając za sobą furtki wyszłam na środek ulicy rozglądając się dookoła tak szybko że aż zabolały mnie kręgi szyjne podbiegłam do stojącej pod domem Suarezów czerwonej furgonetki. Ależ ja jestem głupia ! W garażu przed moim domem stał nasz czarny Land Rover z kluczykami w środku, przecież mogłam wsiąść do niego i odjechać z miasta jakimiś bocznymi drogami. Boże jaka ze mnie I-DIO-TKA.

   Pacnęłam się w czoło trochę za mocno i odwróciłam się w stronę domu nie zauważając pana Suareza który wyłonił się z wnętrza furgonetki z obrzydliwym wytrzeszczem i zakrwawioną twarzą i ruszył za mną tak cicho że nawet nie zwróciłam uwagi. Wszystkie Łajzy spod mojego domu wydawały z siebie „Aggggrhhh” a pan Suarez-nie. 

   Dobra, dobra to mnie nie usprawiedliwia, wiem powinnam mieć oczy dookoła głowy, ale to był mój pierwszy raz poza domem i dlatego dałam się dopaść meksykańskiego pochodzenia mężczyźnie obok altanki w której przeżywałam stan pierwszego upojenia alkoholowego. Lekkim truchcikiem udałam się do ogrodu i przystanęłam koło altany by poprawić wciąż rozwiązujące mi się buty i kątem oka zauważyłam sąsiada który z wyciągniętymi rękoma i zdeformowanymi palcami wydał z siebie „Aggggrhhh”. TEEEERAZ ? Jak już był na wyciągnięcie miecza dopiero dał o sobie znać ?

   W tamtej chwili nie myślałam trzeźwo, wyciągnęłam przed siebie miecz i bardzo trzęsącą się ręką wbiłam ostrze w miejsce gdzie znajdowało się serce. Ku mojemu zdziwieniu pan Suarez wciąż napierał na mnie pomimo że z każdym jego ruchem ostrze co raz głębiej i głębiej się w niego zatapiały. Głupiutka ja nie wiedziałam wtedy że Łajzę może zabić tylko cios lub strzał w głowę..

   Stojąc jak słup soli i nie wiedząc co robić kopnęłam w krocze pana Suareza co również zbytnio nie za działało. Przecież cios w TO miejsce powinien zwalić go na nogi, spowodować falę bólu ,a tu nic. Nie powiem że nie, ale w tamtej chwili nieco się zirytowałam i kopniakiem zdjęłam zombiaka z ostrza po czym zaczęłam nawalać w jego głowę raz za razem aż wypłynęło z niej coś co musiało być mózgiem. Krzywiąc się hamowałam falę rzygów obrzydzenia i noo ..zwymiotowałam. Cóż się dziwić, nie codziennie człowiek morduje mieczem samurajskim swojego sąsiada w swoim ogródku. 

   Po fali wymiocin otarłam buzie wierzchem dłoni i na miękkich nogach udałam się do garażu w którym zgodnie z oczekiwaniami stało auto mojego taty. W ciszy otworzyłam drzwi garażowe i uprzednio sprawdzając czy nie ma nikogo na tylnim siedzeniu dokładnie zamknęłam drzwi od środka i odpaliłam silnik. Tak jak myślałam, Łajzy które nie zostały zwabione alarmem dochodzącym z miasta z niemałym zainteresowaniem wyszły mi naprzeciw. Ahhhhh z jaką bezbożną rozkoszą przejechałam po Zoe Stevens.. Dobra wiem że to nie było dobre.. ona po prostu weszła mi pod auto i tak wyszło..


   Zapięłam pasy bezpieczeństwa i wyjechałam na drogę dziękując Bogu że mieszkam na przedmieściach.Ani mi się śniło jechać do centrum,nawet nie chciałam wiedzieć co tam musiało się dziać. Zaszokowana oglądałam miejsce rzezi która dokonała się przed kilkunastoma dniami, mój słaby żołądek znów dał o sobie znać lecz dzielnie walczyłam z rosnącą chęcią puszczenia pawia. 

  Widziałam rozszarpane ciała dzieci i kobiet, martwe psy i taranujące mi drogę porzucone samochody które mijałam wjeżdżając na chodniki, oczywiście przez całą drogę towarzyszyły mi Łajzy. Z zieloną i spoconą twarzą minęłam znak z przekreśloną nazwą miasta. Opuściłam Atlantę..

czwartek, 11 grudnia 2014

Rozdział I - "Początek i pierwsze spotkanie"   

Wszystko zaczęło się 23 maja 2013 roku, pamiętam ten dzień wyjątkowo dobrze ,ponieważ tamtego dnia po raz pierwszy zdobyłam się na odwagę by powiedzieć „cześć” Danowi – chłopakowi z okolicy który od dawna mi się podobał. Do dziś pamiętam jego zawadiackie spojrzenie wielkich zielonych oczu, platynową grzywkę opadającą na czoło ,niesamowicie białe zęby i charakterystyczny akcent. Rodzice Dana byli Szwedami, sprowadzili się na nasze osiedle parę miesięcy wcześniej, przed wybuchem epidemii. Przez naszą osiedlową społeczność uważani byli za niesamowicie sympatycznych ludzi, rodzice Dana - Mattias i Hanna wpadali w niedzielne popołudnia na grille, organizowali rodzinne pikniki. 

   Na jednym z takich pikników pierwszy raz ujrzałam swój ideał – Dana oczywiście, od tamtego czasu niemal obsesyjnie przesiadywałam w oknie by patrzeć jak wraca ze szkoły, gra w kosza na osiedlowym boisku. Uwielbiałam jego śmiech, wyzywający i uroczy zarazem. Zaraz zaraz czy śmiech może być uroczy ? Whatever, koniec tych wspomnień bo się rozmarzę. Może wspominałabym Dana o wiele lepiej gdybym nie musiała go zabić.

   Na czym to ja .. ? Oh tak, wszystko zaczęło się 23 maja 2013 roku, siedziałam na kanapie czekając na mamę która pojechała na zakupy do pobliskiego supermarketu i wcinałam moje ulubione suszone banany. Pisałam smsy ze swoją przyjaciółką Jessie i znudzona jej opowieściami o drużynie szkolnych cheerleaderek włączyłam telewizję. 

   Na kanale pierwszym leciał reportaż o gepardach, który po kilku minutach został przerwany przez specjalne wydanie wiadomości. Czarnoskóra dziennikarka nieco zdenerwowanym głosem odczytywała orędzie prezydenta Stanów Zjednoczonych dotyczące dziwnej choroby która opanowała ludność całej Alabamy. Z przemówienia wynikało ,że aż do odwołania wszyscy mieszkańcy stanu Georgia i Florydy mają pozostać w domu zaopatrzywszy się wcześniej w żywność i wodę na kilka tygodni.

    Pamiętam strach który mnie wtedy ogarnął kiedy w panice zaczęłam biegać od spiżarni na strych i z powrotem pakując do kartonów krakersy, kompoty , słoiczki z pulpetami i  pasztecikami które babcia pichciła przez całą zimę. Jeszcze nie wiedziałam że właśnie te zapasy uratują mi życie. Zamknęłam wszystkie okna i drzwi, dosypałam swoim rybką karmę i ukryłam się na strychu zamykając drzwi na klucz. Przez następne kilka godzin maleńkie osiedle pod Atlantą i całe miasto zmieniły się nie do poznania.
   
   Nie pamiętam jak wiele razy dzwoniłam do mamy , taty , Xawiera- swojego brata. Nie wiem ile wiadomości wysłałam do Jessie zamknięta na strychu, słysząc to co działo się przed domem i w całej okolicy, nie odważyłam się nawet wyjrzeć przez okno. Słyszałam odgłosy klaksonów samochodowych dobiegających z miasta, helikoptery, strzały i  rozrywające serce krzyki ludzi.

   Trzeciego dnia zapanowała kompletna cisza. Nie słyszałam samolotów, warkotów silników samochodowych, szczekania psów. Atlanta wydawała się być martwa. Jeszcze wtedy nie wiedziałam że miasto jest dosłownie „MARTWE”. Siedziałam na strychu ukryta pośród starych mebli i obrazów całkowicie przerażona. Nie wiedziałam co się stało, co to za choroba która opanowała  ludzi. 

   W całkowitej ciszy przeszukiwałam szafy w których leżały zapleśniałe książki ,rodzinne fotografie. W starym kufrze znalazłam przeżarte przez mole białe futro, i miecz samurajski Xawiera w jasnej skórzanej pochwie. Mój starszy brat lubował się w niebezpiecznych przedmiotach, niejednokrotnie tata rekwirował z jego pokoju niebezpieczne przedmioty takie jak kastety, noże myśliwskie i kusze wykonane własnoręcznie przez Alana- brata Jessie. Strych był miejscem w którym każde z nas coś ukrywało, on chował tu broń, ja chowałam tutaj nielegalne substancje.

   Nie myśl sobie, że jestem jakimś tam marginesie, o nie. Po prostu zawsze lubiłam imprezować, jestem młoda powinnam się bawić, dostać się na studia, znaleźć dorywczą prace w McDonaldzie, kupić sobie kota ,zakochać się ,stracić dziewictwo ,a nie! Ukrywać się w pierdolonych piwnicach i opuszczonych domach! Nieodwracalnie utraciłam młodość.

   Wracając do tamtych dni, siedziałam na strychu odkrywając coraz to lepsze gadżety mojego brata, oraz resztki marihuany zbunkrowane w starych gumowcach mojego ojca. Nie pytaj dlaczego takie miejsce. 
   Czwartego dnia usłyszałam ciche stukanie w drzwi wejściowe, moją pierwszą myślą było to, że ktoś przybył by mnie uratować. Wyplątując się z wygodnego aczkolwiek śmierdzącego futra zleciałam po schodach na parter i nie zaglądając przez wizjer otworzyłam drzwi na całą szerokość.

   W pierwszej chwili nie poznałam go .Przede mną stał Dan, pewnie w innych okolicznościach moje ciało drżałoby z radości na jego widok, jednakże wtedy jedyne drżenie wywołane było przez strach. To nie był już dawny Dan o pięknych oczach i zębach białych jak śnieg. Miał na sobie siwą, poplamioną bluzkę, jasne jeansy które wyglądały jakby właśnie zakończył kąpiel we krwi. Jego twarz była sina, pokryta licznymi rozcięciami. Piękne zęby Szweda były wyszczerzone w obrzydliwym grymasie a z pomiędzy nich wystawały zakrzepłe kupy krwi.

   Na mój widok Dan zaniósł się dziwnym jękiem? Krzykiem? I ruszył wielkimi krokami w moją stronę, chciał mnie zabić, to nie budziło moich wątpliwości. Moja mama całe życie krzyczała na mnie gdy oglądałam Resident Evil i jakieś inne filmy o ząbiakach które ją przerażały. Przez chwile poczułam się jak bohaterka horroru, gdy to coś wpadło za mną do domu i pobiegło za mną do salonu. Nie wiedziałam co zrobić, jak się bronić.

   Może to śmieszne ale zapamiętałam z pewnego horroru scenę w której młoda dziewczyna zabija potwora pogrzebaczem kominkowym. Ominęłam kanapę i regał na którym stała zabytkowa porcelana mojej mamy by dotrzeć do kominka. Wszystko potoczyło się tak szybko ,pamiętam swój stłumiony krzyk gdy to coś chciało mnie ugryźć, pamiętam przewrócony regał i trzask tłuczonych naczyń. Sama nie wiem jak to wszystko się stało, już po chwili było po wszystkim. Stałam w salonie i płacząc okładałam nie ruszające się zwłoki aż została z nich krwawa miazga.


   Opamiętałam się na tyle by zamknąć drzwi wejściowe, jednakże widok jaki zastałam na trawniku i przed domem niemal zwalił mnie z nóg. Wszędzie leżały zwłoki, walizki i ta krew. Wszędzie dookoła krew. Wróciłam do domu na sztywnych nogach i poczłapałam do swojego azylu na strychu. Dokładnie zabarykadowałam klapę i zasłoniłam okno. Położyłam się na futrze które służyło za moje leże i płakałam. Płakałam za rodzicami i Xawierem. Połączyłam fakty i wszystko zrozumiałam. Apokalipsa zombie nadeszła ,a ja zostałam sama.